Z Cameron Highlands postanowiliśmy pojechać dalej w głąb Malezji. Rano Ania wyskoczyła po dwa roti canai na wynos (3 MR). O ósmej podjechał po nas mały, rozklekotany busik. Na oko można go umiejscowić pomiędzy indonezyjskim bemo a polskim busem relacji Kraków-Wieliczka.
Podróż trwała 3 godziny do Jerantut. I była masakryczna. Przygoda z Cameron i jazda jak na kolekcje górskiej zamieniła się w walkę o przetrwanie. Głównie przez skalę busa, który był mały i zawieszenie miał w wersji sportowej, prawie jak w Imprezie Ukiego z tyłu. Kto jechał, ten wie…
Z dużą ulgą wysiedliśmy w Jerantut, gdzie od razu wpadamy w ręce “organizacji”. Biznes “junglowy” opanowała firma NKS i nawet nam się nie udało wyrwać z ich łap. Busy, łódki, przewodnicy, wygląda to tak, jakby ten kawałek dżungli był ich. Żadnej konkurencji, stałe ceny.
* a jednak nie jest tak, że się nie da. Transport lokalny jest, jak najbardziej. Bilety są kilka razy tańsze niż w NKS i jedzie się normalnym autobusem, co na lokalnych dziurach jest dużą zaletą.
Z Jerantut zabiera nas kolejny bus i jedziemy do wioski, skąd odpływają łódki. Tu już zamieszanie prawie jak w Indonezji. Kibel płatny, koleś woła “bagaże, bagaże” i zwozi je za 2RM kilka stopni niżej, jak się dałeś nabrać. Za to pozwolenia na wejście do jungli – pełna profeska. Za 3RM i dodatkowo 5RM pozwolenie na aparat dostajemy coś a’la dyplom. Obsługujący uczula nas, żeby zawsze mieć je przy sobie, bo inaczej jest wysoka kara i/lub 3 lata więzienia. Poniosło ich, nie było później nikogo, kto by sprawdzał pozwolenia.
Łódkę pakuje koleś wg swojego schematu, kolejno, grupami. Wreszcie my. I całkiem fajnie to zorganizowane jest. Prujemy długą, wąska łodzią na 12 osób, przez 3 godziny, rzeką Tembeling, która wygląda jak miniatura Amazonki. Brązowa, mętna i miejscami groźna. Po obu stronach brzegu dżungla. Taka prawdziwa. Gęsta i aż ciężka od zieleni. Mijamy stado bawołów wodnych, wyłapujemy wzrokiem kilka węży. Ja z Gabkiem po 2 godzinach zasypiamy. Za to Ania czuwa i w nagrodę widziała małpę na drutach.
Do wioski Kuala Tahan dopływamy o 4pm. W mini-porcie przewodnik robi pogadankę, ale że nie lubimy takich spędów, urywamy się i idziemy szukać kwatery. Ani i Gabkowi spodobała się jedna z pierwszych. “Wypasione” bungalowy z zimną
wodą, ale za to w pierwszej linii z boskim widokiem na rzekę i dżunglę. Bierzemy, 60RM za noc. Generalnie są tu tylko homestaye i noclegi, nie ma problemu ze znalezieniem czegoś nawet w szczycie sezonu. Ceny od 10RM za łóżko, przez 40-60 za bungalow. Dla bardziej wymagających, po drugiej stronie rzeki jest duży ośrodek z domkami i pokojami od 120RM za osobę.
- Zobacz więcej zdjęć z Taman Negara
Wieczorem Taman Negara pokazuje swoje piękne oblicze. Dżungla wydaje z siebie wszystkie możliwe odgłosy. Rzeka żyje, jeżdżą łódki w tę i nazad. A przy brzegu rozświetlone i pełne turystów są klimatyczne barki-restauracje. Jedzenie przyzwoite i w przystępnej cenie.
Pierwszy dzień w dżungli, poza kilkoma ugryzieniami komarów, które zaliczył Gabek, uznajemy za bardzo udany.
Rozlatane porady
- Podróż z Cameron Highlands do Taman Negara – kupiliśmy bilet łączony (autobus+łódka) w NKS – 55RM
- Nie warto płacić 2RM za zniesienie bagażu do łódki kilka stopni
- Do Taman Negara z Jerantut warto płynąć łódką (w pakiecie) i wracać indywidualnie autobusem 7RM, z NKS 25RM
- Do Kuala Tahan dobrze jest zabrać repelenty, są komary, nie tyle co w Polsce ale dokuczają
- W Kuala Tahan nie powinno być problemów ze znalezieniem noclegu. Jest dużo homestay-ów, challetów i jest jeden duży resort. Ceny od 10RM za łóżko, 60RM za challet.
- Wejście na Canopy Walkway – 5RM
- Więcej zdjęć z Taman Negara